szły kolorową grupą baby i dziewuchy, na tle burzy tak rodzajowe w barwie i w geście, iż rzekłbyś, że wyszły z ram obrazów, by, jako rzeczywistość, pójść w życie, w świat. Nad złotym jeszcze niedawno dniem burza rozpięła granatową gęstą chmurę. W tem potęgującem się ściemnieniu groza była i urok niesamowity.
Jedyny współtowarzysz mój, jakiś masywny kolejarz, wielkie chłopisko z obliczem, którego barwa zwierzała się o zamiłowaniu olbrzyma do wyskoku, na dźwięk pierwszych kropel deszczu wstrząsnął się, był, jak gdyby poczuł na sobie chłód ulewy, poczem sięgnął za siebie, skąd wyglądała potężna butla z nadużytą już treścią.
— Leje! — szepnął w tonie wyrzutu, ustami przywierając do szyjki szkła. — Leje! Bo ja to jestem wodnik prawdziwy.
— Czemu wodnik? — pytam przez grzeczność, zapatrzony w ocierające się o okna widoki (o, czemuż nie jestem zezowaty, bym mógł jednocześnie z obu stron konsumować wrażenia)!
— Niby czemu? Bo nie znoszę wody. Jakem się upił po raz pierwszy przed dwudziestu pięciu laty, tom dotąd jeszcze nie otrzeźwiał. Jak tu otrzeźwieć, jeżeli człek trzy razy dziennie dobrze musi sobie dziobnąć.
I zamilkł. Ale ja wiem, że nie na długo, że przy pierwszej sposobności westchnie, szepnie coś do siebie — może słówko otuchy — poczem znów wargami dopadnie szklanego ujścia butelki. Przy pierwszym grzmocie, czy też przy pierwszym promyku słonecznym, jeżeli niebo się wypogodzi, on o swojej czynności nie zapomni. Od dwóch godzin, to jest od chwili, kiedym wsiadł do pociągu truskawieckiego, okazja do
Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/138
Ta strona została przepisana.