Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/139

Ta strona została przepisana.

łyczka, do hauściku nadarzała się co kilka chyba minut. Najwięcej tematu dostarczał upał.
— Ufff, gorąąąco — warknie góra ciała i cmoknie szkło, — Taki już ze mnie suchotnik.
— Czyżby? — dziwię się szczerze, z szacunkiem oglądając rozrost i szerokość ramion rzekomego gruźlika.
— To znaczy, że zasycha mi w gardle. Muszę pić. Wiadomo, taki letnik jak ja...
— Jak to letnik?
— Tak to. W lecie pijam nie mniej, niż zimą. Pocóż miałbym pić więcej? — pytał przekornie, nie mnie chyba, bom mu się nie sprzeciwiał. — Całkiem nie widzę potrzeby. Taki już ze mnie równik.
— Aż równik? — powtarzam machinalnie.
— A tak. Pijam bowiem zarówno w dzień, jak w nocy, zarówno w zimie, jak w lecie. Równość — to moja naczelna zasada.
Przez chmury prześlizgnął się zielony wąż ognia. Za chwilę szyby okna dźwięknęły.
„Równik” wykonał gest zgorszenia i sięgnął za siebie.
— Burza — oświadczył w tonie rewelacji. — Dobrze, że jestem taki woźnica, iż zawsze z sobą wożę sznapsa. Bo czy to człowiek wie, co go czeka? Jeszcze przed kwadransem pogoda, jak miód, a teraz, masz tobie, strzela.,. Śmierci się nie obawiam, ale też i nie jestem specjalnie zainteresowany w tem, by rozstawać się z życiem. Wogóle proszę uważać mię za osobistość bezinteresowną.
— W samej rzeczy?
— Niech pan sam powie — zawołał woźnica, przysuwając się do mnie. — Czy pijaństwo to taki dobry interes? Gdzież tam, mówię panu. Ale pić mogę zaw-