Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/14

Ta strona została skorygowana.

— To dla mnie — raz jeszcze szepnąłem swemu rozradowaniu, gdym starca przejrzał i ujął w formułę.
To też kiedy pan Roch przyjął mój program, narazie tylko tytułem próby, wziąłem się do dzieła z zapałem, ale i z należytą ostrożnością. Chodziło o wytworzenie wokół starca takiej magicznej atmosfery, o wprowadzenie go w taki stan, żebym stał się dla Tobczewskiego bardziej jeszcze niezbędny, niż jego żarłoczna, notabene nie bardzo mi życzliwa gwardja. Co do trudności, jakie mię czekały w uciążliwej walce o zaufanie i sympatję, nie należało się łudzić ani chwili. Trzeba było nietylko rozproszyć zawodową podejrzliwość ex-lichwiarza, ale akcję zainscenizować tak sugestywnie, by zmyślone osoby, które do niej wprowadzimy, nabrały pozorów wypukłości i życia, przez wyposażenie ich w starannie przemyślaną charakterystykę. Dopiero wtedy i ja sam mógłbym wpleść się w personel fantomów, by z ubocza, dyskretnie kierować śmieszną naszą awanturą.
— Stare, żylaste serce nałogowego kawalera, najłatwiej da się skruszyć sentymentem — orzekłem, wprowadzając pana Rocha w początek sfabrykowanej ad hoc opowieści o biednej sierotce, Irenie, która, straciwszy rodziców w szesnastym roku życia, została bez wszelkich środków na bruku. Irena szczupła jest i zgrabna, ma jasne włosy, niebieskie oczy, równe zęby i śliczny niewinny uśmiech.
— Nie trzeba za dużo urody! — wołał Tobczewski. — Irena powinna mieć coś takiego, coby ją odróżniało od powieściowych kukieł. Przecież pan chyba zauważył, że w powieści, jeżeli jest mowa o kimś ładnym, to ów ktoś musi taki już być przecudowny, że gwiazdy gasną; i przeciwnie — jak już autorek wysili się na szpetotę, to aż pies z wyciem ucieknie. Irena, owszem, jest niebrzydka, niepozbawiona nawet