Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/143

Ta strona została przepisana.
XVIII.
GAWĘDY I ROZRYWKI.

Tej, której szukam, w Truskawcu niema. A zresztą, skąd mogę powiedzieć, że niema osoby, której nie znam ani z imienia, ani z nazwiska, nie wiem, jakiej jest maści, i już nie pamiętam nawet wyglądu?
W każdym razie szukam. Szukam, to znaczy, że od czasu do czasu uświadamiam sobie, że jestem w Truskawcu i że nazajutrz po przybyciu czas już stąd się zabierać.
Po południu siadłem na ławce przy źródle „Naftusi”, właśnie takiej wody, przynoszącej ulgę we wszystkich niedomaganiach, i z nudów zacząłem studjować otoczenie. Dokoła mnie chałaty, peruki, pejsy, ale nie brak też i europejskich strojów. W rękach kubki z zimną cieczą, spijaną poważnie, z namaszczeniem. Zjawienie się moje, jako jedynego narazie aryjczyka sprawiło, że żargon i niemiecki, wciąż jeszcze bardzo modny wśród żydów małopolskich, przekształca się w polszczyznę, o której można tyle tylko powiedzieć, że jest to polszczyzna ludzi dobrej woli.
Oczywiście, rozmowy toczą się wokół spraw handlowych i medycznych. Kuracjusze opowiadają sobie z zajęciem, jak to ktoś kogoś na czemś okpił i jak komuś pomogła Naftusia.
— Oh, jak ona pędzi, jak pędzi! — wymlaskuje swoją pochwałę jakaś ruda, stukilowa piękność.
— Co pędzi? — dziwię się, czując, że spojrzenie i słowa damy w moją są skierowane stronę.
A ona się śmieje, uroczo zawstydzona. Co pędzi? Pan dobrodzej udaje, że nie wie. Pewnie że nie żywot pędzi. A tak mi to potrzebne na moje kamyki w wątrobie...