Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/148

Ta strona została przepisana.

poczęła się gwiezdna iluminacja. Za wzgórzami parku, na pochyłościach Karpat, czarną lawiną toczy się ku dolinie zbita masa borów i lasów. W sinej mgle wieczora tysiącami światełek zamigotał pracowity Borysław, dniem i nocą wysysający z ziemi naftę i wosk.
W rozległym parku gdzieniegdzie mży się przytwierdzona do słupa żarówka. W krzewach zielonemi zygzakami pląsają iskry — to letnia noc stroiła się w djademy świetlików.
Cicho jest i uroczyście. Ale w ciszy tej przyczaiło się bujne życie: ławki wzięła w posiadania młodzież. Wszędzie widzisz przywarte do siebie sylwety.
Szczęście samotności! Wsłuchaj się tylko w tę pozorną ciszę, a dojdą cię szepty, westchnienia lub nucona piosenka. Czasem wzbije się śmiech nerwowy, krótkotrwały i zamrze równie nagle, bez przejść i akcentów, jak nagle się zaczął.
Szukam dla siebie miejsca — bezskutecznie, wszystkie ustronia są już zaanektowane. Stwierdzam, że w Truskawcu odbywa się nietylko kura — cja ale i kogut-acja, Idę przeto dalej.
W górę wspinając się stromą aleją, koło mostku, słyszę jakieś warczenie. Czyżby i krzaczki były tu zajęte? — myślę ze smutkiem.
Po chwili doszedł mię przejmujący szept:
— Mam cię, nicponiu! Teraz już mi nie uciekniesz! Ani mrumru! Marsz do jaskini!
Struchlałem, bo przez mózg przemknęło mi niesamowite przypuszczenie:
— Rozbójnicy! Porwanie!
Znacie pewnie szczególne objawy, towarzyszące stwierdzeniu grożącego niebezpieczeństwa — galareta w nogach, jeż na głowie (o ile nie jest łysa), a na plecach zimne mrowisko.
Wysiłkiem woli wprowadzam dolne kończyny