Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/149

Ta strona została przepisana.

w ruch, błagając Opatrzność, by strzegła mię od prób bohaterstwa.
Ale oto z niebezpiecznych gąszczy wypada jakieś ciało. Nastąpił karambol niemal nosem w nos.
— Kto to? — jednocześnie zabrzmiało pytanie moje i przypuszczalnego rozbójnika.
Ten widocznie też nie był pewien siebie, gdyż przezornie odsunął się kilka kroków. W chwili zderzenia zdążyłem jednak zauważyć, mimo mrok, twarz wychudłą i brodatą, oraz duże, spłoszone oczy. Obcy średniego był wzrostu, zlekka pochylony, a miękki kapelusz na głowie ułożył mu się w fantastyczne kształty.
— Kto tam, do czarta? — wołam, starając się przybrać postawę możliwie najgroźniejszą.
Tamten zaś, wykonawszy jakiś gest pokory, zaczął się tłumaczyć.
— To tylko ja... Przepraszam, że to ja, że to tylko ja. Pan pewnie spodziewał się spotkać w krzakach kogo innego? Ubolewam doprawdy...
W głosie jego drgał smutek i zalęknienie.
— A kogo pan tam uwięził w jaskini?
Nieznajomy zmieszał się jeszcze bardziej.
— W jaskini? Oh, Boże! To była jedynie ponuro brzmiąca przenośnia. Złowiłem właśnie kilka świętojańskich robaczków i umieściłem je w pudełku. Ale proszę się nie obawiać, krzywdy im nie wyrządzę.
— Pan jest przyrodnikiem? — pytam zupełnie już ochłonięty z przedwczesnej trwogi.
—I tak, i nie — odpowiedział mi, zaglądając do tekturowego pudełeczka. — Przyrodnikiem o tyle tylko, że chciałbym osłabić nieco dzikość praw, panujących w przyrodzie.
Cooo! — wołam i siadam na ławce. — Może pan spocznie chwilę? Zatem reforma przyrody? Wiel-