Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/151

Ta strona została przepisana.

bezgłośnie zmówiwszy się z sobą, napadły mię i okrutnie pogryzły! Czy pojmuje pan absurd, perwersyjny absurd sytuacji: być pogryzionym przez najłagodniejsze ze stworzeń?
Przycichł zgnębiony. Chwiał głową w zdumieniu, z którego widać dotąd jeszcze nie ochłonął.
Z przeciwnej strony alei, stamtąd, gdzie czarną ścianą wznosił się zagajnik, dobiegł mię jakiś^ szmer, jak gdyby syknięcie. Prawdopodobnie złudzenie, gdyż nikogo nie widzę.
— Wszystko to dobrze — mówię w dalszym ciągu, zwracając się ku swemu rozmówcy — ale skąd panu takie pomysły...
Nieznajomy zasępił się.
—Skąd? To są smutne motywy. Muszę, widzi pan, okupywać krzywdy, jakie światu, ludzkości wyrządza mój brat. To zupełnie inny człowiek, okrutny na zimno. Czy pan wie, co ten potwór wymyślił. Przez siedem lat siedział u mnie, jadł, pił i medytował w samotności. „Muszę coś takiego wykombinować” mawiał, „coś takiego, coby mi dało sławę i majątek. Muszę wynaleźć nowe metody wojny”. Po siedmiu latach bezczynności i rozmyślań, to wcielenie szatana udało się do jakiegoś urzędu czy też sztabu z projektm masowego oślepiania wrogów. Mianowicie, gdy wybuchnie wojna, trzeba wziąć na bolony duży ładunek opiłek żelaza i, wzniósłszy się nad pozycje nieprzyjacielskie, krzyczeć z góry: „ej, wy tam, słuchajcie”. A gdy zaciekawieni żołnierze podniosą głowy....
Brodacz wzdrygnął się i twarz zasłonił dłońmi.
—...Wtedy cały ładunek sypnąć im w oczy. Teraz pan rozumie, że mając w rodzinie takiego gagatka, musiałem tytułem rehabilitacji moralnej mną całkiem pójść drogą.