Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/154

Ta strona została przepisana.

Prawda! Przecież ja kusiłem ją do ucieczki, kusiłem wizją Włoch, na co ona najwyraźniej mi odrzekła:
— Wenecja! Wybieram się tam niedługo...
Cóż za gapa ze mnie! Cóż za okaz roztargnienia! istocie, obdarzonej taką pamięcią zjełczałą i wykoszlawioną uwagą, zachciało się laurów Holmsa i Ossendowskiego!
To było oszałamiające odkrycie. Serce zamarło mi ze wzruszenia. Nie Sopoty, nie Truskawiec, ani Krynica, nie Busk i nie Ojców, ale Wenecja, tylko Wenecja!
W kilka dni potem, odbywszy gehennę formalnością paszportowych, opuszczałem granice kraju wód, zwierząt i duchów, by w mieście dożów znaleźć wreszcie tę, której szukałem zrazu, z pasją, a potem już tylko przez inercję.
W Wenecji tydzień cały minął mi na przetrząsaniu hotelów, restauracji, cukierni. U „Florjana” zaglądałem pod kapelusz każdej niewieście, nawet z Campanilli badałem okolicę, a wieczorem wdzierałem się w rozleniwione, żółte stado gondol, których żywa zawartość chóralnie się wydzierała, piała, rechotała do księżyca. Bo gdy się jest w Wenecji, trudno odmówić sobie rozkoszy barkarolli.
—Prachtvoll! — wzdychają gondole, stłoczone wokół łodzi, na której wynajęty przez Hotel Bauera tenor bzdyczy jakąś canzonetkę.
— Wunderschoen! Nicht wahr, Frau Kommerzrat?
— Wanda, Zdzisiek, śpiewajta, próżniaki — nawołuje jakaś mamusia, pewnie pani wędliniarzowa z Targówka. — Śpiewajta! Stary, każ im śpiewać! Droga tyle kosztowała, a te baranie głowy ani me ani be. Widzicie, nobkoło wszystkie państwo śpiewają!