Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/156

Ta strona została przepisana.

cić samemu, bez poszukiwanej, bez bagażu kaprysów i niezadowolenia — to się dopiero nazywa wyjść cało z niebezpiecznej awantury.
Na dworcu w Warszawie złożyłem sobie solenną gratulację:
—Winszuję pomyślnego zakończenia eskapady, owo ją drogą, jaka ta Lalka poczciwa: cichem pójściem do nieba uszczęśliwiła aż dwie kochające ją istoty: męża i mnie.
Tegoż dnia po południu, gdym szedł na tradycyjną czarną do Węgierkiewiczowej, kędy czekała już im mnie czereda kolegów, którym miałem opowiedzieć dzieje swej szalonej tułaczki, przy wejściu do cukierni ktoś schwycił mię za łokieć.
Oglądam się — i blednę. Władek Guzyczyraki — Zambrzycki, wdowiec. W ręku dźwiga jakieś paczki — niewątuliwie cukry i ciastka.
Oczywiście, padamy sobie w objęcia, co czynię tem chętniej, że w objęciach przyjaciela łatwiej jest ukryć własne zmieszanie.
—Doskonale się składa! — woła zacny kompan. — Musisz pójść do nas na kawę.
—Do Łodzi? — pytam głosem najsmutniejszym. — Pójść do Łodzi... Do was?
—„Czyżby się po raz drugi ożenił” — daję sobie w myśli pytanie, w twarzy Zembrzyckiego dopatrując się cech szaleństwa.
—Jakto, nie wiesz, żeśmy się ostatecznie przenieśli do Warszawy? —
—Jakto „wy”? — dziwię się zupełnie szczerze.
— My, to znaczy ja i żona.
— Jaka żona? — badam opanowany przez niepokój.
Ten zaś wzrusza ramionami.