Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Miałem i mam tylko jedną żonę. Jest nią Lalka.
— Więc...
Urywam, bowiem nie zdaję sobie sprawy, co mam mówić. Tylko serce skacze mi, jak pchła.
Oprzytomniałem dopiero na ulicy, gdy oblał mię zaduch i swąd miasta.
— Więc... Któż, do czarta, znalazł ją i gdzie?
Zambrzycki śmiał się, gdyby pomylony.
—Kto? Nikt. Ona sama. I to nazajutrz po rzekomem jej zniknięciu. Okazuje się, że wtedy cały dzień spędziła w Wenecji...
— Człowieku — przerywam mu wrzaskliwie. — Ja stamtąd dziś wracam! Przetrząsnęłem wszystkie hotele, ani śladu.
Teraz Zambrzycki był zdumiony.
— Co za hotele?...
— No, w Wenecji...
— Przecież tam niema ani jednego hotelu...
Stanął, oparł się o latarnię i prysnął donośnym śmiechem.
— A to ładne nieporozumienie! Ja mówię o parku „Wenecja”, w Strudze pod Warszawą, gdzie ojciec mojej żony, czcigodny pan Marcin Okraczek, trzyma budkę z wodą sodową i piernikami. Lalka, uważasz, posprzeczawszy się ze mną, chcąc mię zaniepokoić, pojechała do „Wenecji do taty, którego jako idealnie dobra córka, często zresztą odwiedza...
— I jeszcze jedna nowina — rzekł Zambrzycki, a w głosie jego brzmiała radość. — Dalaj — Lama i król Nepalu zrzekli się nareszcie praw do mnie, jako do kapłana sekty Putra. Dziś jestem już obywatel polski, a mimowolne bramińskie moje małżeństwo uświęcił kościół...