Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/20

Ta strona została skorygowana.

Tobczewskiego lichą zresztą muzyką. Albo z silną latarką rowerową stanąwszy na placu, w okna stancji wujowej puszczałem różnobarwne smużki, by następnie opowiedzieć mu bajeczkę o tem, jak to tęsknota Ireny koło domu opiekuna błąka się pod postacią kolorowych światełek i pieśni archanielskich.
Nie zawahałem się wystąpić też kiedyś na śniegu pod oknami w stroju cheruba i z papierową lilją w ręku. Chociaż taki aniołek z bakami, w binoklach i w futrzanej czapie na krótko ostrzyżonej głowie wyglądać musiał raczej zabawnie, niż nastrojowo, niemniej jednak po drugiej stronie ramy, widziałem spłaszczoną na szybie twarz z oznakami szczerego zachwytu.
Nazajutrz, po tem objawieniu, Tobczewski opowiedział mi z mrowiem fantastycznych szczegółów, jak to mu się wczoraj ukazała oskrzydlona anielsko Irena.
Rosłem z dumy, zacierałem ręce, czując, że naiwna moja maszyna spełnia swe zadanie należycie.
Kiedyś postanowiłem prosić Tobczewskiego o rękę Ireny. Miało to być jednem z najważniejszych posunięć, od którego zależała cała moja przyszłość.
— Zbyt bliski mi jesteś krewny, żebyś mógł żenić się z moją córką — wykrętnie odpowiedział skąpiec, niemile widać zaskoczony propozycją.
Kwestjonować teraz swoje pokrewieństwo z „wujem“ byłoby dla sprawy niebezpieczne. Wolałem z innej podejść go strony.
— Wuju, nie z córką, ale z adoptowaną wychowanką, która... Cóż, muszę to wyznać — która kocha mię oddawna pierwszą i czystą miłością. Posagu nie wymagalibyśmy odrazo. Należałoby narazie dać mi przyzwoitą sumę na kupno wyprawy, oczywiście jeszcze przed przyjazdem Ireny...