Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/24

Ta strona została przepisana.

cie kończy się ciężka gra — wygraną! Miljony, którym groziła zagłada, mnie przypadną w udziale! Więc to ja naprawdę będę miał własny motocykl, naprawdę w Rzymie dokończę studjów? Naprawdę społeczeństwu podaruję szereg bezpłatnych pralni i stacyj rozdawnictwa mydła? Do rąk moich ma-ż rzeczywiście przejść potężna broń w walce z życiem: złoto? Więc bajka może się ziścić w jawę, w rzeczywistość! Cóż za cudowna alchemja!
Ze względu na późną noc, deszcz i zły stan zdrowia wuja, uważałem za stosowne nie wracać już dzisiaj do siebie, lecz przenocować w wolnym i stosunkowo najczystszym pokoju, sąsiadującym ze stancją ciągle pijanych zbirów.
Przed świtaniem atoli zbudził mię jeden z pretorjanów.
— Panie — odezwał się cynicznie — stary już czeka na pociąg do piekła. Kazał pana podnieść.
Widmo katastrofy gnało mię do pokoju wuja.
Przy świetle przepalonej żarówki Tobczewski siedział w swym fotelu blady, zielony niemal. Usta miał rozwarte, a powieki opuszczone. Typowy obrazek agonji.
Gdym się zbliżył i ujął wuja za rękę w przegubie (znalazłem tam tylko ślady tętna), z zaciśniętej garści wypadła mu jakaś kartka. Niechybnie przed chwilą pisana, charakterem, którym wuj zazwyczaj bazgrał apokryficzne listy Ireny.
— „Ukochany ojcze!“ — czytałem. — „Wstępuję do klasztoru, bom danego mi przez ciebie nazwiska nie umiała uszanować. Temu, który mię zbezcześcił, powiedz...“
Tutaj list się urywał, a następował kleks, niewątpliwie spowodowany utratą sił.
Gdym się schylił nad umierającym uczestnikiem