Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/27

Ta strona została przepisana.

nych intryg; czemu teren akcji zmieniał się, jak na ekranie, migając panoramą letnisk i uzdrowisk, warcząc pędem zczerniałych w drodze pociągów, tego inaczej nie mogę sobie wytłomaczyć, jak tylko psychozą podróżniczą sezonu, tudzież światłem, jakiem płonęły oczy pani Lalki (tak się nazywała buddyjska połowica tego szczęściarza, Zambrzyckiego).
Tutaj na chwilę się zatrzymam, aby zdziwionemu czytelnikowi wyjaśnić egzotyczne pochodzenie małżeństwa.
Otóż Zambrzycki, istota niesłychanie pomysłowa, podczas wielkiej wojny, znalazłszy się w Rosji, w przeddzień powołania tam jego rocznika do wojska, skądciś, pewnie za grubą łapówkę, zdobył dla siebie zupełnie formalną nietykalność i bezpieczeństwo. Mianowicie pewnego ranka znikł gdzieś poborowy Władysław Zambrzycki, ale zato zjawił się jakiś hindus z cudackiem nazwiskiem Jogi Guzyczyraki, czy coś w tym rodzaju, smagły gentleman, w którego papierach, jak wół stało: kapłan sekty Putra, poddany, króla Nepalu i członek orszaku Wtajemniczonych Dalaj-Lamy.
Wschodni gość, zresztą ubrany po europejsku i swobodnie władający językami, a przedewszystkiem polskim i rosyjskim, wolny od wszelkich obowiązków i ciężarów, których wojna nie szczędziła zmagającym się narodom, zamieszkał w Petersburgu, gdzie się oddał zabawom oraz różnym, bardzo dochodowym interesom.
W roku 1919 w gabinecie jednego z wyższych oficerów policji polskiej, odbył się taki oto djalog.
— Przyjechałem z Rosji — rzekł interesant — i oświadczam panu inspektorowi, że się nazywam Władysław Zambrzycki.
— Papiery osobiste pana?