Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/40

Ta strona została przepisana.

i czyściutko utrzymaną alejką ku mnie podbiegł klasyczny okaz lokaja w rannym negliżu: w niebieskiej kurcie, w białym fartuchu i w białych zamszowych pantoflach.
— Przepraszam, czy nie pan detektyw z Warszawy? — uprzejmie pytał, jednocześnie otwierając zdobioną bronzem furtę.
Zaciągnąłem się mocno dymem, trochę zaskoczony pytaniem.
— Że rola moja w Sopotach, ze względu na Lalkę, trąci mocno detektywnością — w duchu rzecz sobie uświadamiam — to jest tak jasne, jak fakt, iż przybywam z Warszawy.
To też odpowiedź brzmiała mocno i stanowczo:
— Nie omyliłeś się, przyjacielu. Winszuję ci, All right!
Anim się spostrzegł, jak służący ustąpił mi z drogi i z głębokim szacunkiem oznajmił.
— Jaśnie pan wczoraj otrzymał depeszę i czeka.
Jak to się mogło stać, że wszedłem — nie wiem dokładnie. Dość, że wszedłem, co było dla mnie nie mniej oczywiste, jak i to, że zupełnie nie wiedziałem, poco i naco.
Jednak gestem bardzo pewnym siebie, pozwoliłem lokajowi zająć się moją walizą i paltem, sam zaś bez zbytecznych ceremonji, rozsiadłem się w fotelu (hall, tyle wspomnień!),
Przedemną znowu służbiście wyciągnął się fagas.
— Czy wielmożny pan każe sobie podać śniadanie w przygotowanym dla niego pokoju, czy też może w ogrodzie?
— „Aha, to jest bardzo ważny, drugi raz się już powtarzający szczegół informacyjny“ — trzeźwo wy-