Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Taak. Słucham z zajęciem dalszego ciągu informacji.
— Zatem pozbycie się „Luminozy“, Ale oto przed tygodniem, na tym właśnie biurku znajduję kartkę z najwyraźniejszą pogróżką, kartkę, stanowczo mi zabraniającą sprzedaży pałacyku.
— Poproszę pana o ten niesłychanie ważny dla nas dokument — rzekłem, puszczając z nosa iście sherlokowski kłąb dymu.
Po chwili miałem już w palcach trywjalnem pismem na przygodnym świstku skreślony liścik.
—„Ani mi się acan waż o sprzedaży domostwa swego przemyśliwać. Gdybyś wszelako contra woli mojej się postawił i rezydencję sprzedał, wrychle łbem swym baranim a potępieniem duszy za nieposłuszeństwo mi zapłacisz“. Hm... Styl niby trochę tercjarski, pismo aż do granic barbarzyństwa niewyrobione, naiwne, chociaż wyziera zeń, jak również i z tekstu, pewna fantazja, wskazująca, że autorem kartki nie może być kobieta. Tak, w żadnym razie kobieta; ani nikt ze służby — akcenty, widzi pan dobrodziej, jak na lokaja zbyt imperatywne. Sprawa, doktorze, jest niezmiernie zajmująca. A to dla nas dobry znak: jeżeli bowiem już ja się zaciekawię, to...
Rysy moje ułożyły się w wyraz taki, iż leżący pod stołem Kub, podwinąwszy ogon pod siebie, na wszelki wypadek wolał do sąsiedniego przenieść się pokoju.
Gospodarz patrzał we mnie, jak w tęczę.
— Dziękuję panu — rzekł z przejęciem. — Los najwidoczniej mi sprzyja, skoro na moje telegraficznie wysłane zamówienie biuro panów niezwłocznie delegowało najwybitniejszego w Polsce detektywa.