Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/52

Ta strona została przepisana.

kiedym w hallu ćmił swego petersena, przez otwarte drzwi spoglądając w soczysty ogród, w których szemrał przelotny deszcz, to znów na kartkę... Trudno, wygadałem się: dziś rano z pod poduszki wypadł napewno do mnie adresowany liścik — „Szukaj, szukaj, może znajdziesz, a jak znajdzesz, to nie wypuść”. To samo, co na kuleszakowej kartce z pogróżkami, pismo ordynarne, naiwne, ale nie pozbawione fantazji.
Zamyślony mój wzrok, ślizgając się po przestrzeni, zwarł się niechcący z tekstem na portrecie Marcina Kuleszy.
Na głowie mojej wtedy odbyła się jedyna w swoim rodzaju parada: wszystkie włosy, jak jeden mąż, z wrażenia stanęły. Niczem nieliczni, przy życiu pozostali żołnierze na rewji po bardzo ciężkiej bitwie. Stanęły i stoją.
— Nie może być! — szepcę zbielałemi wargami.
Pismo sprawdzam jeszcze raz, poczem z walizki, nic nikomu nie mówiąc, wyjmuję nieodstępnego kodaczka.
Sporządzenie zdjęcia z obrazu, wywołanie kliszy, odbitka, wysuszenie jej — wszystko to było dla mnie dziełem niespełna dwudziestu minut.
Z „przywianem” paltem i fotografją czemprędzej biegnę do domu gry.
Okrycie panowie szatni poznali odrazu. Za odniesienie zguby złożono mi podziękowanie, ale jak to zwykle w razie zamiany bywa, o zwróceniu drugiej stronie okrycia mowy nie było. Oryginalny ulster Kuleszaka padł ofiarą niewzruszonych praw szatni publicznej.
— Czy znacie tego jegomości? — pytam woźnych, pokazując im oblicze z przed chwilą wykonanej fotografji,
— Ah! — ucieszyli się tamci. — Wszakżeż to ten