Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/60

Ta strona została przepisana.

lacze. Z pająków i bocznych lamp buchnęło ciepłą, równą jaśnią,
Odwrócona od nas plecami ofiara mojej intuicji detektywnej zrezygnowała już snąć ze zmiany kostjumu i, nie widząc dla siebie innego wyjścia, z szalonym impetem podskoczyła do ram portretu.
Ale oto jeniec nasz, nie dematerializując się, z okrzykiem trwogi i wściekłości odskoczył na środek hallu,
— Tu ci się, gadzino, zachciało! — ryknął, zaciskając pięści.
Potem ku nam się zwrócił, odrazu obłaskawiony, wąsacz, grubas, wykapany pan Marcin Kulesza, sławny lekarz-czarodziej i dobrotliwy fundator kościoła św. Elżbiety w Zarębach. Z pod palta, dziś z kolei mego, wyjrzał gors koszuli i poły fraka. —
— Proszę — mówię, gestem zachęcając go do skoczenia w tło obrazu. — Niechaj waszmość pan bez ceregieli pozwoli do najmilszej małżonki!
Ale tamten z pod wąsów wyszczerzył kły.
— Psa waćpan nie posłałbyś do niej na męża — odburknął, lewą ręką wyczyniwszy znak jakowyś, najprawdopodobniej magiczny.
Że był to w samej rzeczy zew tajemny, przekonaliśmy się niezwłocznie.
W kącie bowiem ni stąd ni zowąd stanął ktoś bardzo mizerny i senny. Za śpiczastem uchem pióro, w rękach plik papierów, a na piersi komandorska wstążka orderu „Pro inferno et Satana”.
— Jestem — bladym głosem oznajmił przybysz. — O cóż chodzi, do kroćset aniołów niebieskich! Prędzej, bo umieram ze znużenia.
Szlachcic z rozpaczą pochwycił go za połę surduta.
— Komandorze, jeszcze nieczystsze niż ty sam