Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/64

Ta strona została przepisana.

w nowiutkiem palcie, na duchu pokrzepiony całkiem przyzwoitem honorarjum.
Jeszcze w samochodzie, którym jechałem do Gdanska, doktór January przyglądał mi się pobożnie i z taką uwagą, jak gdyby naprawdę zależało mu na najdokładnieszem zapamiętaniu mego oblicza.
Chociaż w przedsionku dworca pożegnałem się z Kuleszakiem na dobre pół godziny przed odejściem pociągu, oznajmiono mi jednak, że w pierwszej klasie wszystkie miejsca są już zajęte. Wiadomość ta odrazu napełniła mię spleenem, trzeba było bowiem zrezygnować ze snu, a kto wie, może nawet i z drzemki.
Przy przejściu na peron warszawski zdaleka pokazuję urzędnikowi niemieckiemu swoją legitymację redakcyjną.
— So, diplomatisches Pass — inteligentnie domyśla się ślepawy policjant, z pozorami uprzejmości przepuszczając mię do tunelu.
Bagażowy (czyżby nie lepiej brzmiało po polsku: rzeczownik?), który był świadkiem tej sceny, wniósłszy na kurytarz wagonu moją walizkę, oznajmia pokornie:
— Pójdę poszukać „schafnera”.
Niebawem wraca w towarzystwie nadkonduktora.
— Czy pan minister ma już miejsce? — pyta kolejarz, przez tragarza widać uprzedzony, jakiego to gościa wieść dzisiaj będzie kurjer nocny do Warszawy.
—Właściwie powiedziawszy — trzeźwo sobie rozumuję — ani mnie, ani nikomu chyba nie zależy na tem, żeby nieporozumienie prostować przed zdobyciem jakiego takiego miejsca.
Konduktor zaczął rozglądać się po wagonie, ale wyprzedziło go i rozgwarem przeludnionych przedziałów wstrząsnęło wielkie słowo „Minister!” Zewsząd