Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/65

Ta strona została przepisana.

powychylały się zelektryzowane wieścią, ostre w rysunku głowy spekulantów i sopockich letników.
Sypnęło się odrazu parę ofert.
— Pan minister będzie łaskaw może do naszego przedziału? — zaprasza mię czarniawy młodzieniec w jedwabnej koszuli. — Jeden kącik zawsze się przecież znajdzie, zwłaszcza dla wysokiej urzędowej osoby...
Wchodzę i siadam na składkowem miejscu. Kilka par skupionych oczu z nabożeństwem studjuje każdy mój ruch. W klatkach piersiowych wzruszone serca biją na święto dumy i oszałamiającego wprost zaszczytu. „Pan minister z nami jedzie, a my z panem ministrem. Inne przedziały niech się zatrują przygnębieniem, niechaj pękną z zazdrości. Dobre sobie, pan minister miałby z nimi jechać? Patrzcie państwo, to dopiero wymyślili! Jakgdyby ministrowie z każdym mogli i chcieli podróżować! Jakie to jutro będą opowiadania po Warszawie!!” „Wiesz pan, panie Bauchwinter, z kim to ja ostatnio jechałem? Z kim ja się zaprzyjaźniłem na odlew?” Nie może być! A to szczęśliwiarz! Koncesja murowana!“
— Pan minister z daleka raczy przybywać? — pada pod moim adresem pierwsze nieśmiałe zapytanie.
— Ooooo! — krótko odpowiadam.
— Aaaaa!
Głowy chwieją się w niemym podziwie dla człowieka, który z tytułu swego, stanowiska odbywać musi takie ogromne podróże.
Okropnie widać chce się ludziom wiedzieć, z jakim to jadą ministrem, jak się nazywa, jakim zarządza „resortem“, czy to przyjemnie, czy bardzo przyjemnie być takim władnym rozkazodawcą? Szukają sposobu zaspokojenia ciekawości jak najdelikatniej-