Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/66

Ta strona została przepisana.

szego, żeby pan minister przypadkiem się nie obraził i nie przeniósł się broń Boże do innego przedziału.
Wreszcie jakiś starszy wiekiem izraelita powstaje z miejsca i taki czyni gest, jak gdyby poprawić chciał leżącą na siatce moją walizeczkę.
— Nu, teraz to już ta teka nie spadnie, mocno siedzi...
Uprzejmy semita śmieje się zcicha ciekaw śmiertelnie, jakie to wrażenie zrobi na mnie wyraz,,teka“. Inni też męczą się oczekiwaniem. Oddech wstrzymali i czekają. Ale że ja milczę, więc oni kręcą się na kanapach i cierpią coraz dotkliwiej.
— Bardzo przepraszam pana ministra — po dłuższej pauzie odezwie się młody letnik w jedwabnej koszuli. — Ja nad wyraz nawet przepraszam, ale mój ojciec ma skargę na pewnego urzędnika w Warszawie...
— Cicho pan siedź! — upominał go inny podróżny, zapewne w bezsilnej zawiści, że sam na taki akt odwagi nie może się zdobyć, — Co to jest za zawracanie wysoko postawionej głowy! Ten urzędnik, o którym pan chcesz mówić, to może jest z całkiem innego ministerjum.
Patrzą na mnie gorączkowo, iż pewnie teraz się wygadam. Ale ja milczę, a oni cierpią coraz silniej.
— Zamiast dokuczać wysokiej osobie — pojednawczo propounje starszy pan — lepiej spytajmy się pana ministra, czy pozwoli nam na granicy celnej powiedzieć, że my jedziemy razem z nim i że my jesteśmy jego stare, dobre znajome.
Kilka par oczu błagalnie patrzy w moją kamienną twarz.
W tej samej chwili do wagonu wpada Kuleszak, a za nim jeszcze jakiś ktoś z rozlanym na obliczu uśmiechem zachwycenia.
— Drogi panie Rapp — żywo zawołał sztuczny