Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/67

Ta strona została przepisana.

potomek Marcina Kuleszy. — Kochany panie Rapp, przekonany jestem najmocniej, że nic pan nie będzie miał przeciwko temu, żebym ci przedstawił obecnego tu dyrektora, który tylko marzy o uściśnięciu dłoni zdumiewającego detektywa, chluby detektywów polskich!
Sytuacja moja jako zdemaskowanego samozwańca-ministra wobec towarzyszów podróży staje się cokolwiek kłopotliwa.
Anim się spostrzegł, jak mojej ręki uczepiły się czyjeś palce, a głos, dyszący szczęściem, rozprysnął się po całym przedziale:
— Jakże mi miło osobiście poznać utalentowanego detektywa polskiego! Doktór Kuleszak, którego przypadkiem tu spotkałem, tyle mi cudów opowiedział, że muszę pana uważać za najwybitniejszą siłę śledczą Europy...
Zbliżał się czas odejścia pociągu, więc goście, nie żegnając się już ze mną, pośpiesznie opuścili wagon.
Stoję w oknie, bo nie wiem, jak się zachować, jak patrzeć na te obecnie drwiąco zapewne uśmiechnięte twarze podróżnych.
Pociąg już wybiegł poza obręb miasta, a ja wciąż jeszcze nie opuszczam okna.
Wreszcie słyszę za sobą:
— Bilecik pański!
Odwracam się, podaję konduktorowi bilet... I oczom własnym nie wierzę — przedział był zupełnie pusty. Ja sam, ja tylko w nim króluję! Panowie współtowarzysze podróży gdzieindziej woleli dla siebie poszukać miejsc. Byle tylko dalej od zamaskowanego detektywa. Zwłaszcza, że lada chwila Tczew i rewizja celna.

Zamykam drzwi, gaszę światło i rozciągam się na ławie...