Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/71

Ta strona została przepisana.

hall rozbrzmiewał śmiechem i wielotonowym brzękiem gawędy. Przy stolikach z przyborami do herbaty toczyły się rozmowy przeważnie wspólne, wilgoć deszczowa bowiem ma wybitną własność sklejania towarzystw.
Po upływie niespełna pięciu minut, w ciągu których wypadło mi ucałować albo choćby uścisnąć poważny garnitur przednich kończyn, byłem już dawnym, dobrym znajomym, uczestnikiem rozhoworów tembardziej poszukiwanym, że jako przed postacią chronologicznie najświeższą w tem gronie, można było śmielej dać folgę językowi, bez narażenia się na zarzut gadulstwa.
Za oknami przybytku szeplenił deszcz niezmordowany, w paszczy kominka zadzierzyście buzował ogień (o, melancholjo polskiego lata!), a w ciszy, jaka zaległa, pojedyńcze głosy wybrzdąkiwały swoje relacje o duchach i dziwadłach, zawsze rzekomo autentyczne, zawsze w treści niezwykłe i przerażające. Jeszcze jedna opowieść o rzeczach osobliwych — w czasie deszczów długotrwałych wszystko się osobliwością wydaje — jeszcze jedno wspomnienie o zapałce, która się sama zapaliła, albo też „dziwnie” jakoś zgasła, jeszcze jeden referat o wypadku w rodzinie, poprzedzonym przez znak szczególny, a stoliki hallu, niczem trwogą zdjęte stadko owiec, zewrą się szczelnie, skupią, w zasłuchaniu zamrą, jednem uczuciem rozkoszy dreszczów zespolone.
Że uczestników cercléu spora jest gromadka, a każdy ma coś dziwnego do zakomunikowania, przeto po kolacji znowu mamy się zebrać, aby zabrali głos nieprzesłuchani dotychczas referenci.
Wieczór mijał, a mieszkańcami hotelu wciąż jeszcze trzęsła febra mistyczna.
— Była noc księżycowa — rozpoczął swoją opo-