wała „długotrwałe deszcze“. Co kto woli, proszę wybierać, o wyborze niechaj decyduje temperament.
Pod tężniami, podobnemi zdala do potwornych liszek, pełzały, bijąc się z wichrem, gromadki żądnych jodu i ozonu kuracjuszów. Rozmiękłą drogą chlupały sobie wózki, naładowane surowem mięsem, na którem siedzieli skuleni z zimna furmani. Ciągnąca z rzeźni do miasta karawana krwawemi plamami ożywiała szarzyznę niepogody, za którą to atrakcję zarządowi zdrojowemu należy się podzięka.
Wróciwszy z przechadzki dzielnicą żydowską, przerażająco niechlujnym splotem podwórek (cześć wielkiemu wodnikowi za porządki!), bliski omdlenia, niemal już zatruty wyziewami ghetta padam na fotel i wietrzę się wachlarzem, napoczekaniu złożonym z gazet, które co rano zakupuje dla mnie odźwierny.
Z wachlarza tego wypada nagle na podłogę karta pocztowa. Podnoszę i czytam; charakter pisma całkiem mi obcy, a treść niepojęta: „Ale w końcu rozmyśliłem się i postanowiłem urlop spędzić razem z Tobą w Ciechocinku, zwłaszcza, że ostatniemi czasy czuję się coraz gorzej. Przyjadę w sobotę z rana. Twój Aleksander”.
Mój Aleksander? Jak żyję nigdy podobnie ochrzczonego przedmiotu nie posiadałem! Co u licha?
Nieporozumienie rychło się wyjaśnia. Na czołowej stronie kartki znajduję rozwiązanie kawału: list adresowany jest nie do mnie, lecz, o, mei misereri! — do pani Migi, jasnowłosego demona, którego wczoraj tak dzielnie broniłem przed atakami sił nieczystych, że dymisję dotychczasowego obrońcy, to jest pana Jurka, uważać mogłem za rzecz bezapelacyjnie przesądzoną.
— Zatem to już w sobotę przyjeżdża Aleksander! — z cichem westchnieniem zawodu stwierdzam swo-
Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/82
Ta strona została przepisana.