Pani Miga, czarujący wykwit rodzaju kobiecego, mimo wszystko, poszła do wróżki. Nie sama, ze mną. Bodajby nigdy już w życiu nie wypadło mi połknąć tak jadowitej, a misternie przyrządzonej pigułki, jak ta, którą z olśniewającym uśmiechem podała mi złotowłosa djablica (w pierwszej redakcji powiedziane było: jaszczurka; korekty zażądał instynkt obrazowości, tamta bowiem przenośnia raziła nonsensem aż nadto wyraźnym: nikt zdaje się złotowłosej jaszczurki nie widział).
Jak się niebawem przekonałem, szła pani Miga, drwiąc w duchu z wieszczeń Hendinowej, a szła w tym jeno celu, by kłamaną wieszczbą oczyścić się z czegoś, co faunessie mocno musiało dolegać. Westnie z ulgą i panią Hendinową uściśnie, gdy ta w skupieniu mistycznem oświadczy: „Zawsze kroczyłaś drogą prostą, ciernistym szlakiem cnoty. Życie twoje jest ogrodem lilji i białych róż”. To już nie chwilowe pokrzepienie serca, to urzędowa charakterystyka, dowód dla sumienia. To radykalna likwidacja wszelkich nieporozumień z sobą samą.
— Jakto? — pewnego ranka z goryczą zawoła mój anioł. — Jakto? Aleksander ośmiela się mię podejrzewać? Pokaże nawet jakieś tam szpargały, przejęte listy, które zachce mu się nazwać „rzeczowemi dowodami zdrady?” Głupiec krótkowzroczny! Żali nie widzi, iż winy w sobie nie czuję? Nawet wszystkowidząca wróżka nazwała mię „anielicą o gołębiem sercu”, „istotą o niebiańskich porywach, Sumienie moje jest spokojne, a sumienie to najwyższy trybunał moralności.