Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/9

Ta strona została skorygowana.

łego dobrobytu. Szczęście zwykło przecież chadzać fantastycznemi zygzakami.
Trzaśnięty i pochylony parkan, bez umiaru poobwieszany drutem kolczastym, zatrzymał mię w biegu. Za furtką, na przeraźliwie pustym i niechlujnym placu, drzemało w sierpniowej spiece parterowe, dość rozległe domostwo z zakratowanemi oknami i krzywą facjatką w wysokim a wyrudziałym dachu. Wokół stosy gruzu i nigdy chyba niewywożonych śmieci. Ani jednego drzewka, krzaczka, lub przynajmniej odrobiny trawy. Smutek i zapuszczenie podmiejskiej rudery, tępo wyczekującej zwyżki cen na place, by ustąpić miejsca pochodowi żelazo — betonowych masywów.
— Do pana Tobczewskiego, pewnie z ogłoszenia? badał mnie ktoś w mrocznej sionce, gdzie ciężkim słupem stał cuch kotów i obierzyn kartoflanych.
Spokojnie uśmiechnąłem się w przestrzeń, jak ten, którego tutaj z niecierpliwością wyczekują.
Po chwili czułem się wepchnięty do dużej, zupełnie sprzętów pozbawionej stancji. Przez skrajne swe zapuszczenie, wnętrze to znakomicie harmonizowało z urodą placu i powierzchownością domu.
Pan wejdzie — zachęcał wysoki brunet w rozchełstanej koszuli na piersiach, osobiście przeprowadzając mię przez sąsiednią ubikację, w której przy stole z flaszkami i salcesonem w papierku, siedział na kanapie niski i czerwony blondyn. Mimo wybitne różnice, że tak powiem, maści i formy, mężczyźni ci mieli wspólny jakiś rys, cechę podobieństwa, narazie trudnego do sformułowania. Dopiero po dłuższej serji wizyt w tym osaczonym przez pierścień kamienic domu, uświadomiłem sobie, że było to podobieństwo wyrazu, zatem psychiczne — obaj mieli w rysunku czoła i ust piętno biologicznej siły, zdrowia i zimnej