Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/93

Ta strona została przepisana.

— Strzeż się pan dwuch złożonych na krzyż lokomotyw! — uprzedzam jeszcze skonfundowanego trochę aptekarza. — Strzeż się pan febry, nadmiaru wilgoci i nieoświetlonych, a wyboistych ulic. Już od dnia urodzenia czeka na pana śmierć!
Aptekarz milczał, najwidoczniej przejęty moją przestrogą. Na wszelki wypadek już się trochę bał, gdyż bać się, jak wiadomo, nigdy nie zawadzi.
— Przepraszam — wtrąca się znowu budowniczy. — Mojem zdaniem, każdy chyba strzec się powinien febry, wilgoci i nieoświetlonych ulic.
Ton odpowiedzi mojej był anielsko łagodny:
— Czy każdy, tego nie wiem, wiem jednak z całą pewnością, iż właśnie tych plag magister powinien strzec się najstaranniej. Tak mi mówi moja wyostrzona intuicja, którą, jeżeli państwo tego zechcą, możemy ochrzcić jakim okultystycznym terminem.
Argument musiał przekonać wszystkich niedowiarków, gdyż wymownie milczeli. Wszyscy oprócz pani Migi, która wypadłszy nagle z równowagi, bez widocznej przyczyny trysnęła donośnym śmiechem.
— Szanowną panią bardzo zdenerwował mój trans — rzekłem, mściwie zaciskając zęby. — Zamiast dawki bromu pozwolę sobie udzielić pani zapewnienia, że jutro przyjedzie do niej ktoś, kto postanowił spędzić w jej towarzystwie swój urlop odpoczynkowy.
Ona zaś, miast zdrętwieć z wrażenia, miast obwołać mię magiem i publicznie przepraszać za politykę szyderstwa i podstępu, miast zgotować mi złoty triumf — śmiała się coraz głośniej, coraz szerzej i weselej. Śmiała się długo, falami, aż towarzystwo całe niechętnie jakoś zaczęło się nam przyglądać. Stwierdzić należy, iż w tak głupiej sytuacji nigdy jeszcze datąd się nie znalazłem.