Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/99

Ta strona została przepisana.

Nieoczekiwany ten ładunek przywiozła jedna z najpogodniejszych postaci, jakie mi się snują w polu mego widzenia, zacny kompan w sztuce spożywania życia, sam Jan Jodzewicz. Odrazu wyszło na jaw, że zjechał tu w celach specjalnych. Na dwa, trzy, najwyżej cztery dni. Zwłaszcza, że każda wycieczka dziennikarza, choćby na wakacje do jakiej Utraty podwarszawskiej, w oczach jego ma zawsze specjalny cel. W celowość przedsięwzięć Jodzewicza wierzę tem chętniej, że jako młody ustrój nie doszedł jeszcze tych lat, kiedy to wraz ze sklerozą i zaszczytami zjawia się nieodwołalna potrzeba czterotygodniowych dawek solanki, masażów, urodonalu, oraz wzmianek o wyjeździe na letnie wywczasy.
To też przybycie Jodzewicza trochę mię zaniepokoiło.
— Jestem tu — rzekł mi odrazu, jakgdyby domyślając się mego niezadowolenia — jestem, bom w ostatniej chwili się dowiedział, że oni mają tu przybyć. Informacjom swoim, jak widzę, nie mam nic do zarzucenia: oni przyjechali.
Ruchem głowy pokazał mi fontannę przed Willą Główną. W jaskrawem lśnieniu zbliżającego się południa, na wózku o trzech kółkach siedział starszy już wiekiem mężczyzna. Z wychudłej twarzy, w której stał skrzep bólu, patrzyły okrągłe nieruchome oczy. Były one gdyby dwa okna opuszczonego oddawna domu, przez które wygląda ruina i skrajne opuszczenie. Gdy się zahaczyło niechcący o ten rozchwiany, jakby pozbawiony kierunku wzrok, chwytał człowieka strach przeczuć, niemożliwych do opanowania. Tego rodzaju niepokój zjawia się niekiedy podczas burzy, między jednym piorunem, a drugim, albo nocą w pociągu, gdy znużoną świadomością szarpnie znagła myśl o katastrofie.