— Za pozwoleniem — przerwał cierpko Bem — supponuję, że pana do mnie jakowaś ważna sprawa przywiodła...
— Tak jest, obowiązek nawet powiadomienia cię o losach pupilki...
— Nadtoś pan uprzejmy.
— Pani Marchocka dała mi znać, więc bez mitręgi udaję się do pułkownika — uciekła.
Bem poruszył się niecierpliwie.
— Jakto uciekła?
— Dziś w nocy. Odwiozłem ją wczoraj. Pani Marchocka jaknajlepiej przyjęła dziewczynę. Zatroszczyła się, aby ją oporządzić, ogarnąć, nakarmiła, napoiła, ułożyła do snu, budzi się skoro świt, bo ma porucznika strzelców konnych rannego śmiertelnie na opiece — dziewczyny nie ma... Okno na ogród otwarte... owe przebranie wojskowe porzucone, natomiast niema spódniczek pani Marchockiej, niema sepecika, różanem drzewem wykładanego...
Bem skonfundował się.
— Pozwól waszmość, doprawdy nie miła dla mnie historja... Uciekła i nadomiar okradła swoją dobrodziejkę.
— Ano, żeby nie wiem jak kołować, na tem wypadnie utknąć! Pani Marchocka rozesłała wnet sługi na wsze strony — gdzie, jak kamień w wodę...
— I maleństwo takie, dzieciak.
— Od pieluch uczony złego, pułkowniku, od pieluch!
— Lecz w takim razie czuję się tu winnym niebaczności. Straty, poniesione przez panią Marchocką, na mnie spaść muszą.
— A nie, nie pułkowniku. Zgrzeszyłeś złotem sercem, każdy rzetelny człek równieby zgrzeszył.
Pułkownik obstawał przy swojem, na ratusz chciał iść, aby szukano małej złodziejki, lecz Sikorski uspokoił go, ułagodził, przekonał, że na tak błahą sprawę szkoda było gniewu i słów nawet.
— Tedy będę musiał chyba sam przed panią Marchocką się wysumitować.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.