Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Tym razem był to Krępowicki.
Bem na widok osławionego demagoga, z którym nie jedno miał na pieńku, bąknął niechętnie.
— A, cale się nie spodziewałem.
Krępowicki atoli, nie zrażony tonem przywitania, wystroił swą ziemnistą twarz uśmiechem.
— Uniżony pana pułkownika! Honorowa sprawa niewoli. Honorowa, panie pułkowniku...
— Do mnie?
— Tak, w poselstwie od Adasia. Od Gurowskiego. Szlachetna cudzych win niepamięć. Dług honorowy jest atoli świętym godności rycerskiej obowiązkiem.
— Racz pan wyraźniej...
Małe oczka Krępowickiego rozśmiały się szyderczo pod niskiem, zarosłem na poły czołem.
— Złotko niosę panu pułkownikowi, jako szczęsnemu fortuny dziecięciu. Nigdy go nie zawiele! Proszę, oto parolu solenne dotrzymanie...
Bem zęby zacisnął. Krępowicki świdrował go swem bezczelnem spojrzeniem, słaniał się w ukłonach a drwił oczywiście.
— Służę, dwa ruloniki, bite dukacikami. Jakby w faraona grał. Z pod serca sercem dobyte — ale parol, nieskazitelności łechcący, pieściwie ocalon. Więc z rączki do rączki — zechciej odebrać, panie pułkowniku...
— Proszę zostawić na stole.
— Akkomoduję się posłusznie do górnego nicości kruszcu traktowania... Jednakże śmiem przymówić się o policzenie, bo możeby, do pełności honoru, demokratycznego brakło obrzezańca.
— Nie trzeba liczenia.
— Upoważnia mnie pan pułkownik do pokwitowania solennego?
— Tak, imć Gurowskiego! — Żegnam pana.
— Mam wielki zaszczyt...
Bem trzasnął ze złością drzwiami za Krępowickim.
Zanim pułkownik zdołał ochłonąć ze wzburzenia, którem go napełniły odwiedziny kamrata Gurowskiego, u drzwi wchodowych rozległ się ponownie lekki, nieśmiały