Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Kapitan zapisał sobie skrupulatnie nazwisko profosa baterji i z całą prostotą jął przepraszać Bema za niefortunny swój upór. Pułkownik znów, mile tknięty szczerością wytwornego adjutanta-magnata, starał mu się odwzajemnić. I stąd potoczyła się tak zgiełkliwa rozmowa, że ani Działyński ani Bem nie zauważyli dudnienia przed pałacem wielkiego kocza, oprzęgniętego, znaną całej Warszawie, czwórką koni, nie słyszeli ani hałasu, który się wszczął z tego powodu u głównego zajazdu, ani mocnych kroków, nadchodzącym ku nim wraz z energicznym stukotem laski.
Dopiero, kiedy od proga komnaty zabrzmiał ku nim donośny, tubalny głos:
— Gdzież więc nareszcie podziewa się ów pan adjutant?! — postrzegli majestatyczną, tęgą postać generał-gubernatora Warszawy, generała Krukowieckiego.
Działyński wysforował się posuwiście ku dygnitarzowi.
— Hrabio-generale!
— A jesteś pan! Przynamniej ktoś! Dobre i to, mości dobrodzieju! Kogo widzę! Pułkownik Bem. Witam, witam serdecznie i winszuję pułkownikowi...
— Generale...
— Wiem, wiem, pułkowniku, i nie z rozkazu dziennego, mości dobrodzieju, nie z rozkazu, bo nasze dzienne rozkazy po nocy się piszą! — Uf! Niechże sobie usiędę!
Bem ku wyjściu się cofnął. Krukowiecki ściągnął furażerkę otarł spocone czoło kraciastą chustką i zagadnął:
— Gdzież tedy, mości dobrodzieju, podziewa się pan Skrzynecki?
Działyński wyprostował się.
— Generał-wódz naczelny wyjechał, jest w drodze...
— Do Ostrołęki! Co?
— Generał-wódz naczelny sam tylko może hrabiemu-generałowi udzielić w tym razie odpowiedzi...
— Cha-cha! Sądzisz, kapitan! Niech tak będzie! Ja tu właśnie przybywam w sprawie ostatniego pisania pana generała i wodza...
Bem stanął na progu, lecz Krukowiecki ozwał się doń przyjaźnie.