Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

bym pułkownikowi przykrości! — Wiem, wiem! — Sałacki jest bezwzględny. — Marynia kocha... Ojciec dał właściwie swoje przyzwolenie. Kawaler dorodny, adjutant przy sztabie generała Kuruty! — Wybuchła rewolucja! Generał w jednej chwili zmienił zdanie! Ani słuchać nie chce. Panna we łzach tonie! Cóż winna! A tu, co moment, sceny bolesne, uwagi! — Rozumiem, stary żołnierzysko najpoczciwszemi rządzi się intencjami. Wojnę by pragnął mieć na wszystkich punktach! Nie sądź, bym pochwalała Marynię. Lecz nie każdemu daną jest moc spartańska. Ach i nie sądź, pułkowniku, bym ją bronić zamierzała! Stokroć razy nie. W głębi ducha przyznaję nawet słuszność ojcu i boleję, że w Maryni obowiązek, płomień święty miłości ojczyzny nie zwyciężył sentymentu dla adjutanta Kuruty. Ale cóż, widząc jej niedolę, tęsknotę, łzy...
Bem kilku wyrazami akkomodował się do zdania pani Marchockiej i do jej rączki się pochylił.
— Do zbytku nadużyłem gościnności pani dobrodziejki...
— Jakto — jakto? — zdziwił się smętnie harmonijny głosik — a ja akurat wyprawiłam Sikorskiego, by panią Bażanow odprowadził! — Czy może służbowe sprawy?
— Nie służbowe, jeno, jeno... — plątał się Bem, czując, że mała wypieszczona rączka pani Anny garnie się łaskawie do jego twardej, żylastej dłoni.
— Więc niech waćpan zostanie! — naprzykrzyła się ze słodkiem rozkapryszeniem pani Anna.
Pułkownik został.
Noc zapadła, noc szafirami nieba zdobna, mrugająca krociami gwiazd.
Dworek pani Marchockiej poglądał w ciemń parkową otwartemi naścieżaj drzwiami a bił przez nie strumieniem światła między klomby i zarośla, ku niemałemu poruszeniu ich skrzydlatych mieszkańców.
I trzepotały się spłoszone zięby, śmieciuchy i pliszki, świergotały wpółsenne skowronki, jaskółki wychylały swe łebki z gniazd a wróble na alarm niemal uderzyły. Aliści najsędziwszy pośród wróblej gromadki, drzemiący w zaciszu konarów ulęgałki, ocknął się, zaostrzył dzióba