kiego domostwa które mijał, i wzdrygnął się. Był to pałac Chodkiewiczów i wejście do kawiarni Honoratki.
Pułkownika zdjął pusty śmiech. Toć jeszcze wczoraj tu, w tej norze karczemnej, szukał wzajemności, gmachowi rodzinnego życia tu budował świątynię. Opatrzność go ustrzegła, ocaliła. I cóż by go czekało? — Dźwignął by Honoratę, podniósł, ukształcił? Raczej sam by może upadł. Niedość miłować samemu, trzeba być miłowanym i trzeba rozumieć się, trzeba wzajem się dopełniać!
A choćby i dwie tak różne urody zestawić i w tem nie trudny wybór. Honoratka jest jak stary, odurzający napój. Nęci, tumani, grzeje, ale i obrzask sprawuje i pali w gardle i nikczemny swój wypomina rodowód. Pani Marchocka jest jak lilja. Szlachetna, wdzięczna w każdem poruszeniu, w każdem drgnieniu swej pięknej, delikatnej twarzyczki. Tu natrętne, roziskrzone, wyzywające spojrzenie bachantki, a tu lazur nieba. A przy tem, co za postawa, co za pośmigłość kibici! O głowę jest wyższą od niego. Honoratka do ramienia jej nie sięga!
Pułkownik tak był temi myślami rozkołysany, że bynajmniej nie zastanowił go osobliwy o tej porze rozruch, którym go powitała sień, zamieszkiwanej przezeń, kamieniczki. Dopiero, kiedy na piąterku powitał go imć pan Brukalski wykrzyknikiem.
— Chryste Panie! A toż chyba Duch conajświętszy pułkownika dobrodzieja sprowadza! — Bem spostrzegł, że, wraz z właścicielem kamieniczki, coś z dziesiątek pstrokatego luda tłoczy się a rozprawia w otwartych drzwiach, wiodących do jego własnych komnatek.
Pułkownik nie zdołał słowa wymówić, gdyż już nań posypały się ze wszech stron relacje.
— Łotrzyk! — Złodziej! — Zamek wyrwany! — Pani Dzikowska słyszała stąpanie jakby dwojga osób, ale cóż, nie śmiała penetrować. — Pan Marcin także słyszał, lecz myślał, że sam pułkownik! — Nikomu do głowy, że chudobę pułkownika rabują! — Niegodziwiec! — Musi zwyczajny kamieniczki. — Tałałajstwa rozmaitego teraz! — Kara Boska takiego nie minie! Jużci, ale do ratusza też nie zawadzi!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.