skiego i po raz trzeci ubolewał nad uporem kwatermistrza i jeszcze za Jankowskim się wstawiał.
Lelewel obstawał za Szembekiem, może dlatego, iż Szembek słuchać nie chciał o dowództwie. Morawski, z utrudzenia wielkiego, zapomniał, że Krukowieckiemu ferował dymisję i doradził mianowanie generał-gubernatora.
Lelewel, na to ozwanie się, w głos się rozśmiał. Niemojowski ujął się za ministrem skarbu. Utarczka zrazu podjazdowa, zaostrzyła się.
Barzykowski przeczekał ją umiejętnie, aż gdy zapaśnicy ustali — wrócił do Jankowskiego.
— Zważcie, mościpanowie, — mówił — żołnierz doświadczony, odbył kampanję hiszpańską ósmego roku, przetrwał dwunasty, Lipsk, oficer legji honorowej. Rangą starszy od Prądzyńskiego, Łubieńskiego i Szembeka. Charakteru statecznego.
— A jak nieprzyjmie?
— Mam zapewnienie prywatne, że się zgodzi.
— Znów ciche porozumienie, bez wiadomości gremjum członków, za plecami, według obyczaju — mruknął przez zęby Lelewel.
— Jest pan w błędzie. Kandydatura wynikła z pisma Prądzyńskiego.
— Być może, być może. Cóż, mnie osobiście wszystko jedno. Głos mój niema potężnej głębi orzeczenia pana ministra skarbu naprzykład.
Morawskiemu czub się zjeżył ponad czołem.
— A przecież do waszmości właśnie — zaskrzeczał podrażniony dyszkant Morawskiego — jako do ministra oświaty, należało wspomnieć, że imć pan generał Jankowski synów w Petersburgu kształci, chyba nie na chwałę sprawy.
— Nie uczyniłem tego, żebyś waszmość znalazł sposobność do olśnienia nas retoryczną figurą o rycerzu tragicznym!
— Nie mam, przyznaję, uczoności autora „Dziejów Indyj“...
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.