— Nie gorsi obywatele od innych.
— Nie uchybiam, — jeno tak doniosłe zagadnienie stąd winno wyjść rozstrzygniętem.
— Słusznie — poparli Niemojowski z Morawskim.
— A więc proponuję pułkownika Bema na wodza naczelnego i jużci za nim się opowiadam.
— Ja również — oświadczył porywczo Niemojowski z tem, że gubernatorstwo obejmie major Kamieński.
— Niemam nic przeciwko temu, dodał Czartoryski — a pan, mości ministrze skarbu?
Morawski wytrzeszczył swe małe, okrągłe oczy na Niemojowskiego.
— Jakto, więc pan, pan jesteś zdania, że pułkownik Bem?
— O ile major Kamieński...
— Zapozwoleniem waszmość panów — głosujemy bez rozpraw.
Morawski zachłysnął się.
— Ja, ja?! Ależ, ależ, to niepodobieństwo... to już lepiej przy Skrzyneckim trwać, niż oddawać dowództwo kawiarnianemu patrjocie.
— Zapisuję głos przeciwny, bez motywów. — Imć pan Lelewel?
— Nie zgadzam się i, w razie nominacji pana Bema, zapowiadam usunięcie się moje z Rządu, bo za występek mam oddawanie dowództwa karciarzowi-faworytowi możnowładztwa, instrumentowi gnębicieli ludu!
Książę z całym spokojem zwrócił się do Barzykowskiego.
— Imć pan minister wojny.
Barzykowski zafrasował się, ściągnął brwi i odrzekł cicho.
— Nie mogę za pułkownikiem... nie mogę.
Czartoryskiemu szczęki drgnęły.
— Odmawiasz pan?
— Odmawiam...
Książę wsparł się na ręku, oczy mu zaszkliły się, usta poruszyły się z wysiłkiem.
— W takim razie, proszę... waszmośćpanów... stanówcie...
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.