Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

z drogi ustąpić — gdy z bryczki zawołał nań znajomy głos.
— Hej, mości pułkowniku? Jakże, to pułkownik z Pragi, gdy całe miasto na Pragę?
Bem, jakby się ocknął. Z bryczki szczerzyły się doń rude szpikulce wąsów Sikorskiego.
— Każdy, dokąd mu wola!
— A nie, tak nie uchodzi! Przecież, panie Józefie, musieliście odebrać sztafetę. Wam, mości pułkowniku, przecież nadewszystko przypadało! Bez was właśnie...
— Żałuję, nie mogę! — odparł bez zająknienia Bem i szarpnął cuglami.
— Szkoda wielka! Mam ukłony od pani Anny! — Bywajcie! — okrutnie mi bez pułkownika przykro...
Bem nie odwracał się. Konie sparł ostrogami, wdarł się na górę, stromo idącej, ulicy i z kopyta zawrócił na Podwale. Tu jadącemu za sobą ordynansowi rzucił cugle i poszedł do swych izdebek.
Widok własnych kątów i chudoby niewymyślnej przypomniał Bemowi o czekającym go wymarszu i potrzebie zebrania co najniezbędniejszych manatek. I pułkownik, jakby bojąc się, aby go ta myśl nie odbiegła, bez odpasywania szpady, zabrał się gorączkowo do pakowania i układania rzeczy.
Lecz, po ułożeniu pierwszego tobołu, ustał. Więc rozpiął kołnierza, zbył się szpady i osunął się na krzesło.
Skronie mu pulsowały, twarz paliła. A równocześnie ogarnęło go uczucie bezwładności, niemocy. Niby sieć nieuchwytna omotała go, spętała krociami ostrych, wpijających się nitek. Gdzieś, w pobliżu, rechot zdławiony Krępowickiego mieszał mu się z dyszkantem akademika z Honoratki. Zadufana twarz Gurowskiego zdobiła się w wielki nochal Lelewela. Na ceglastem obliczu Sałackiego ukazywał mu się zadarty dowcipnie nosek pani Bażanow. Z pod czapy dobosza Michalika śmiały się doń oczy podszefa sztabu. Właściciel kamieniczki imć Brukalski stroił mu się w tabaczkowy surdut magistra administracji a książę-prezes grał ze Skrzyneckim w faraona.
Bem tarł czoło, odpędzał te cisnące mu się do mózgu