Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie tyś, pułkowniku, jeden. Konsoluj się, mości dobrodzieju, że imć pan Skrzynecki cały pułk sztafet rozesłał do klijentów i popleczników, że choć, z Modlina o świcie wrócił, już wszystkich senatorów obleciał! Cha — cha! I nie bez racji w rannego ptaszka się zamienił. Ciurów, skrybów wojskowych umyślnymi wezwali na praską ceremonię — tylko nie mnie! Lecz tam moja nieobecność będzie zadość wymowną, tam, w ciżbie skrzynecczyków, kaliszanów, księcia-prezesa zauszników — szkoda było mego głosu, mej fatygi — ale w Saskim ogrodzie ja im powiem, ja im zadam! Ja ich nauczę komedjanckich deklamacyj!
Do kancelarji wszedł audytor Fiszer i szepnął kilka słów do ucha generałowi.
— Jest Chłędowska. Nareszcie! Daruj, pułkowniku, lecz po nowiny muszę.
Krukowiecki ruszył żwawo w głąb pałacyku. Fiszer został z Bemem i ją zabawiać go pokazywaniem co osobliwszych sztuk broni, którą ściany kancelarji były bardzo sztucznie obwieszone.
Pułkownik z prawdziwą lubością admirował dziwery karabel, generalskiego pradziada rotmistrzowski obuszek, złotemi fladrami misternie nażyłowany, na damasceńskich klingach chrobre zawołania, moc starej kolczugi, wschodnich kindżałów cyzelowane labirynty wykrętasów, dawnych krucic niezdarną prostotę. A że kapitan-audytor, świadom dziejów każdego zabytku i sam na takie osobliwości chciwiec zapamiętały, umiał do byle drobiazgu nawiązać i trafne napomknienie i imię wielkie, przeto Bem ani się spostrzegł, gdy tuż zabrzmiał tubalny głos Krukowieckiego.
— A nic mi, pułkownik, nie powiedziałeś, żeś całą noc w Rządzie narodowym zmitrężył!
Bem, zaskoczony tą uwagą, stropił się i bąknął coś o służbowem wezwaniu.
Generał szarpnął szpakowatych bokobrodów.
— Uuu! Coś mi tam nowego uknuli, mości dobrodzieju. Jeszcze nie wiem co — ale już swąd chwytam! Myślałem, że tylko tę rzymską orację a tymczasem... hm!..