A piechury rury
Noszą po nich skóry!
A tam znów czwartak sadzi ułanom:
Piechur śpi w wygodzie
Hułan podle szkapy,
Pan zajada mięso
A koniuch ochłapy.
Zmierzchało się. Ogniomistrzowie jęli czynić ostatnie przygotowania do mających zakończyć fetę rac, szmermeli i świetlanych pióropuszów. Generał Skrzynecki ze starszyzną obchodził znów ogród a snuł się między ciżbą.
Wódz siły zbrojnej był rozpromieniony, rozkołysany dowodami miłości, czci i zapału, którymi co kroku witała go ciżba.
Triumf, triumf prawdziwy święcił. On królował i on tylko jeden był przedmiotem owacji, hołdów, uwielbienia. Próbował się nadstawiać książę-prezes, Rząd, posłowie — daremnie. Wobec niego, Skrzyneckiego, zginęli, zczezli. Po kątach, na stronie kupią się, szepczą, polityczne knują racje. Nie dokażą bo naród, stolica cała rozumie się na tem, gdzie władzy prawdziwej szukać.
I Skrzynecki kluczył między tłumem, a pławił się w sławie.
Naraz, ciżba, którą mijał, miast rozsunąć się i zawiwatować, mocniej się zwarła.
Skrzynecki stropił się i zwrócił w inną stronę, by się nie naprzykrzać tłumowi, gdy jednocześnie jakiś głos wykrzyknął hardo:
— Niech żyje Krukowiecki!
Wódz nachmurzył się. Ciżba zakołysała się i, nie bacząc na Skrzyneckiego, zawtórowała gromko:
— Wiwat generał-gubemator!
— Precz z kunktatorstwem! — podjął znów pierwszy głos. — Dosyć parady! — Bitwy chcemy!...
Skrzynecki przyśpieszył kroku. Kapela, stojąca w pobliżu, zadudniła marsza.
Ciżba ryknęła ponuro — lecz wódz już skręcił w bok, między korne dlań hukania.