Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

ny, adjutant. Lecz na drodze, miast adjutanta, ukazały się bezładne, biegnące, ile tchu, kupy bezbronnego, przerażonego żołdactwa.
Bemowi oczy się zaiskrzyły. Skoczył ku żołdakom, aby ich pytać, aby ich zatrzymywać. Nikt go nie słuchał. Kupy pędziły na oślep, obłąkane, oszołomione, pijane popłochem.
Bem stanął przed baterją, jakby od niej rady czekał, co czynić, co począć. Gdy wtem wzrok jego padł na twarz konnowodnego pierwszej armaty. Twarz konnowodnego była sina powieki na wpół zmrużone, drgały w takt huku dział.
Bem zrozumiał konnowodnego. Zabrał cugle i skinął na trębaczy. Trąbki zachrypiały z wysiłkiem, baterja potoczyła się drogą ku pułtuskiemu gościńcowi i dosięgnęła niebawem linji strzałów.
Bem zatrzymał baterję i wyprawił jeszcze porucznika Łabanowskiego, by odszukał bądź sztab, bądź wodza, bądź którego z generałów i rozkazów żądał. Sam zaś odwrócił się łaskawie do artylerzystów:
— Opatrz się jeden z drugim! Gęby zwilż! Uprzęż sprawdź — popręgów dociągnij!
Granat pękł tuż około podpułkownika i obsypał go piaskiem i drzazgami poszarpanego chojaka.
Bem rozśmiał się w głos.
— A co — cha, cha — przecież, że tu lepiej! Zwijaj się żywo!
Baterja zawrzała gorączkową czynnością. Podpułkownik tymczasem, niby przed rewją na Saskim dziedzińcu, zjechał na stronę, aby wyczekać rychło nań przyjdzie kolej odprawić lustrację.
Ale że w miejscu kędy był się podpułkownik zatrzymał, rzadkie już chojaki roztwierały widok na dymami spowitą dal, — więc ku niej się skierował. Tu atoli przewrócony, rozbity na poły a dymiący żarem wóz markietana zagrodził mu drogę.
Bem skręcił, aby budę wozu minąć i na drgający kadłub konia nie najechać, gdy, nagle, z pod budy doszedł go przeraźliwy, zdławiony okrzyk.
Bem pochylił się i ciął pałaszem w płótno budy.