dał papiery, o której porze, czy nie wie, dokąd pułkownik, po odprawieniu wachmistrza, się udał, co doń mówił — i wogóle o tyle dziwnych rzeczy zagadywać, że profos wytrzymać dłużej nie mógł.
— Bo to, proszę pana audytora, najważniejsze, żeby się smarkula znalazła...
Kapitan się uśmiechnął.
— Mniemasz, najważniejsze...
— A tak — bo żeby pan pułkownik nie bronił mi smarkuli, nie kazał jej raptem jechać...
— Z imć panem Sikorskim?
— Akuratnie — to jużbym ja od niej, co należy wydobył. Przytulne było stworzenie i łagodnego obejścia. Ani wiedziało, biedactwo, co jej tam w gałgany zaszyto.
Lecz pan pułkownik ani, ani, mosanie. Na poniewierkę jej nie dam, mówi. Tylemu stworzeniu trza kobiecej ręki nie kordegardy. Ledwiem co odrzekł — smarkuli już nie było.
Kapitan Fiszer poprawił się na fotelu.
— Więc pułkownik Bem, zgoła niespodziewanie, już słysząc o zamiarach waspana, żeś rad był się zaopiekować dzieckiem...
— Jako żywo, panie audytorze!
— Hm! A nie przypominasz sobie wachmistrz, czyli pułkownik nie zapytywał cię, co stało się z odzieniem dziewczyny?
— Juści, mosanie. — A cóżeś — powiada — smarkulę na huzary zestroił — a ja mu — bo dla opatrzenia musiałem szmaty na niej pochlastać i precz wyrzucić...
Audytor z tego znów całą litanję zapytań wysnuł. Profos przymówił się nieśmiało.
— Bo, nie chwalący się, gdybym wiedział, dokąd ów oficer zawiózł smerdę...
— Na Święto-Jerską, do dworku kapitanowej Marchockiej. Przecież pułkownik musiał wam mówić!
— Gdzie zaś!
— A więc tak dalece! — No, no, postrzegam, że ci, wachmistrzu, bardzo idzie o tę małą. Bądź spokojny, z pod ziemi jej dobędziemy. Bo to ważna sprawa, bardzo
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.