cję obok się wyporządzi. Uch! Jak się toto patrzy! Przeciem nie podskok, co gdzie nie potrza, tam się stracha! Toć nawet pasuje! Niech że Pietrzuś oskomy próżnej sobie nie czyni, bom i ja nie żadna drzewiana...
Tu pani Madejowa kiwnęła się melancholijnie a usta jej przypięły się chciwie do twarzy Dziurbackiego.
— Dla Boga, mosanie! Toć układ...
Baba mlasnęła ze smakiem.
— Uch, jaki toto smok!
Jeszcze Warszawa nie zdołała rozczmychać się z utrudzenia po fecie w Saskim Ogrodzie, jeszcze brzmiały jej w uszach zapamiętałe wiwaty, gdy już wieść niepojęta, niesłychana poraziła ją, wstrząsnęła do głębi.
Generał Krukowiecki, generał-gubernator stolicy, najstarszy rangą niemal z pośród generalicji, po naczelnym wodzu, pierwszy wojska polskiego dygnitarz, człek gorącego serca, jeden z tych, co, na zawołanie rewolucji, bez wahania za nią się oświadczyli, ulubieniec ludu, gwardji narodowej faworyt — odprawiony, usunięty, aresztowany!
Jakiem prawem, jaką mocą, kto i za co ważył się na gwałt taki, na tak niegodziwy zamach!
I zakotłowało się w pisemkach. Kawiarnie „Honoratka“ i „Dziurka“ zawrzały od sejmikowego zgiełku. Towarzystwo partjotyczne huknęło na alarm.
Ostatniego sprawiedliwego pogrążono za to, że im prawdę do oczu powiadał, że niedołęstwo im wytykał, że sprawy bronił a nie rządzącej kliki, nie kunktatorów, nie gubicieli!
Krukowiecki im bruździł on trzymał na mundsztuku rejencyjne ambicje księcia Czartoryskiego, on przeszkadzał knowaniom dyplomatycznym, on wymawiał Skrzyneckiemu prowadzenie mataczyn cichych z Dybiczem.
Krukowiecki był jedynym, co po imieniu rzeczy nazywał, nie pozwalał tumanić obywateli, nie pozwalał fałszować klęsk na wygrane bitwy, nie pozwalał narodu oszukiwać.