i chwytają ptaszka za skrzydła. A do stępienia mu dzioba jest główna kwatera pod ręką.
Turno zwrócił się do Bema.
— Co pułkownik sądzi?
— Sądzę, generale, że gdyby nas Rüdiger zaatakował mocno, to z naszymi trzema tysiącami moglibyśmy nie doczekać się posiłków.
— Ramorino będzie na świt w Podlodowie!
— Lecz go jeszcze niema.
— Więc jest generał Bukowski! — tłumaczył Butrym.
— O dwie mile drogi! Nie uchybiam rozkazom dowódzcy korpusu naszego, ale nie pojmuję tego rozdrobnienia sił.
— Pułkowniku — bronił się gorąco Butrym. — Idzie wszak o to, by nie umknął! Całą noc ślęczałem z pułkownikiem Jankowskim i generałem Milbergem!
— Dwanaście tysięcy żołnierza nie może ujść lada ścieżyną. Na dopilnowanie ich starczą podjazdy. Tu, widzę rozrzucone oddziałki, z których żaden pojedynczo nie wytrzyma ataku.
— Oddziałki, na pierwszy sygnał, dążą na zagrożony punkt.
— Mogą nie zdążyć.
Turno poparł z całej mocy zdanie Bema. Szef sztabu przekładał generałowi, że rozkazy są co do godziny wydane, że Ramorino jest już w Sobieszynie, że cały plan był właśnie tak układany, aby generał Milberg prowadził bitwę — ale Turno, sekundowany przez Bema, trwał przy swojem.
Aż Butrym zakonkludował z alteracją:
— Więc tedy sam pojadę do Podlodowa, jeżeli Ramorina nie zastanę, ruszę do Sobieszyna i sam mu rozkazy powtórzę.
Turno, ujęty tą gotowością Butryma, chciał poprzestać na wyprawieniu oficera ordynansu, lecz Butrym się naparł.
— Tak i pojadę, generale. Mila drogi. Wolej samemu. Eskorta? — Nie trzeba, chyba, że pan Sikorski niema ochoty...
— Pułkowniku! Kiedym się raz pisał!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.