Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

Jankowski żachnął się.
— Proszę, co za rozkazy?
Na pierwsze słowo o pochwyceniu Butryma, sztabowcom harde spojrzenia przygasły. Bem powtórzył żądania Turny.
Pan Franciszek Jankowski skonfundował się.
— No, no — na jaki to koniec przyszło Butrymowi! Ma się rozumieć, wyśle się rozkazy. Generał Milberg stoi w tym... zaraz obok. Wyśle się...
— Radbym, żeby pułkownik to zaraz uczynił.
Jankowski się uraził.
— Zechciej pułkownik nie zapominać, że ani ja nie jestem pańskim podkomendnym ani mój brat generał, który jeden ma prawo decydować i wie, co i kiedy nakazać wypada.
— Generał dowodzący jest chory.
— Sprawuje obowiązki a reszta pułkownika nie obchodzi!
— Nalegam, aby sprawa gwałtowna, od której los bitwy może zawisł, nie doczekała się takiego lekceważenia, jak ten oficer ordynansu, który wystaje od trzech godzin w sieniach, z kwitem na sto kilkadziesiąt złotych, aby pułk wyżywić...
Jankowskiemu czupryna się zjeżyła.
— Co za oficer? Gdzie?!
— Miałem honor trzy razy meldować panu pułkownikowi! — ozwał się z boku Szczuka.
— Kiedy? Co? Jak?! — Wołać go! — Mości Bogdański, pan, jako komisarz wypłat...
— Nikt mi nie prezentował likwidacji! — sumitował się młody urzędnik sztabu.
— Djabli nadali! Wszystko na mojej głowie! — A więc to porucznik? — Pułk strzelców konnych! ile? — Proszę, proszę, tu jest sto sześćdziesiąt złotych!
To mówiąc, Jankowski sięgnął do kupki złota, leżącej na stole i wyliczył Sierawskiemu należność.
— Trzymam na ryndzię cały ten kwatermistrzowski ekwiwalent! — zakrzyknął jeden z ciżby sztabowczyków.
Gromada zarechotała przeciągle.