Bemowi krew zakipiała w żyłach. Bez wahania mlasnął korbaczem po koniu i ruszył sam z ordynansem do Bukowskiego.
Rekonesansem dowodził stary major Wierzchlejski.
Bem doskoczył majora.
— Gdzie generał? Gdzie Bukowski!?
— Za tym folwarkiem, od strony Rudy, ciągnie do Serokomli...
— Bitwa przed wami, klęska, nieprzyjaciel uchodzi...
— Bukowski także!
— Jakto, do czarta?
— Od czterach godzin pan generał przysłuchuje się kanonadzie. I nie jej tylko. Płachowo rozbił mu pod bokiem konwój i tabor, co szedł z Kocka, zagarnął! Nic! Rekonesansami się obstawił, aby wiedzieć, czyli rychło ma nogi zbierać!...
— A major tu co?
— A ja, resztą zębów zgrzytam! Hunctwot, nie generał! Dosyć mam psiapary!... Obwiesia!... Jechał sęk cały rekonesans! — Za mną! Naprzód!
Wierzchlejski dobył pałasza i swój półszwadronik powiódł ku włóczącym się w oddali szczątkom dymów bitewnych.
Bem pogalopował ku Rudzie, jeszcze ufając, że dość mu będzie do Bukowskiego dotrzeć, aby go skłonić do pościgu, do marszu na Rüdigera.
Pułkownik bowiem widział w tem ociąganiu się generała jedno z tych fatalnych nieporozumień, które najlepsze intencje marnuje, które umie być klątwą najczujniejszych planów. Domyślał się winy sztabu Jankowskiego, niedołęstwa dowódzcy wyprawy, ale nie wątpił o uczciwości Bukowskiego, o jego dobrej woli. Zgrzeszył niewątpliwie, lecz chyba zbytnią skrupulatnością, zbyt ślepem trzymaniem się rozkazów. Nie umiano mu przedstawić położenia. Stało się źle, źle bardzo. Atoli jeszcze nie stracono wszystkiego! Byle teraz Bukowski poszedł w tropy, byle napadł utrudzone bitwą wojsko, byle teraz Różycki, Milberg, dźwignęli się, cha, to jeszcze Rüdiger cało nie ujdzie.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/248
Ta strona została uwierzytelniona.