Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

Baba pokiwała głową.
— I znów ani śladu?
— Ani-ani
— Zagałuszyli biedactwo, psiawiary! — A cóże audytor?
— Powiada, że śledztwo skończone i tyla. Cydzik, jak kamień w wodę!
A ten najgłówniejszy! Jego trzeba wypatrzeć! — Obaczycie!... Byle, byle sobie nie dopuszczajcie, panie Pietrze! — Na mszę do Panny Marji dałam! A jakże! I dam jeszcze... bo kiedyżeśmy sobie obiecywali... — Przepijcie pieprzanki! Na zdrowie.
Dziurbacki ledwie usta zmaczał. Pani Madejowa podsunęła na miseczkę siadłego mleka i talerz kartofli.
— A słyszał pan Pietrz, że musi generałów będą strzelać...
Dziurbacki skrzywił się pobłażliwie.
— Tam, mosanie!
— I mnie się nie widzi! — podjęła politycznie pani Madejowa. — Ludziska gadają, co im ślina!... Gdzieżby generałów!
Profos cmoknął hałaśliwiej mleka z łyżki.
Baba skwapliwie chwyciła się tego dowodu niejakiego ożywienia się Dziurbackiego.
— Zwyczajne prostactwo, nie znające się na wojskowych sprawach! Uh, bo i nie każdemu sądzono. A wie pan Pietrzuś — niech się ździebełko przysiędę — że już murarz stancyję obok wyprawia...
Dziurbacki zmilczał, jakby nie rozumiejąc przymówki. Baba pociągnęła smętnie nosem.
Naraz, za drzwiami wiodącemi do sklepiku, wszczął się zgiełk pomieszanych głosów. Madejowa zerwała się z miejsca. Lecz w tejże chwili do izdebki wpadła Kasia.
— Pani gospodyni...
— Rany boskie, co się stało?!...
— Generałów i zdrajców różnych prowadzą do więzienia na Zamek!
Dziurbacki dźwignął się z za stoła.
— Co zaś za banialuki, mosanie!