Tym razem jakaś dzika, szalona wściekłość targnęła ludzkim pogłowiem. Kordony gwardji narodowej ostatkiem sił wytrzymywały napór fali, broniąc przystępu do posuwającego się ku Zamkowi pieszemu konwojowi straży.
Po dwakroć już wolny przestwór drogi zalała rozhukana ciżba, po dwakroć straż własnemi piersiami osłoniła prowadzonego więźnia.
— Hurtig! Hurtig! — wyły złowrogo tłumy. — Brać go! — Na latarnie kata! — Nie dać żywcem! — W sztuki rozszarpać! — Oprawca! — Łotr!
Gwardzistom mdlały ramiona od szamotania się z motłochem. Żołnierze i dowódzca konwoju słaniali się wyczerpani, ogłuszeni, oszołomieni.
Hurtig podczas szedł śmiało, z głową podniesioną, wyprostowany, hardy, zimny.
Znienawidzony komendant Zamościa, nieubłagany służbista-generał, sam do niedawna ponury więźniów dozorca, głuchy na jęki argus kazamat fortecznych — nie uronił nic ze stalowego wejrzenia, nic ze swej butnej postawy.
Grad kamieni, błota, przekleństw, obelg, plwociny bluzgały weń co kroku. Sznurek krwi, z okaleczałej pociskiem skroni, sączył mu się, spływał po twarzy ku haftom generalskiego kołnierza — a jego stosowany kapelusz precz górował nad szalejącą tłuszczą a jego potężne bary ani myślały się ugiąć.
Lecz ta hardość generała, miast uszanowanie wdrożyć, podnieciła motłoch, rozbestwiła.
Ciżba hucząca w pobliżu Dziurbackiego, umilkła raptem, odstała od kordonów gwardji, cofnęła się. I w chwili, gdy gwardziści, uwolnieni od naporu, rozluźnili szeregi — uderzyła w nich z taką siłą, że łańcuch wojska prysnął na strzępy, że znikł konwój, eskortujący więźnia...
Stało się to tak szybko, tak niespodzianie, że, zanim oficerowie zdołali pomyśleć o obronie, o stawieniu czoła napastnikom, jeno tumult i kotłowanie się ciał ludzkich znaczyło miejsce, kędy nad Hurtigem pieniła się wezbrana fala ciżby.
Podczas Dziurbacki z Madejową, uniesiony naporem, znalazł się w pobliżu miejsca ponurej rozprawy z komen-
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.