Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.

— No tak, że jeszcze tylko jedna bitwa...
Bemowi zimny pot wystąpił na czoło.
— Jakto, jakto pani rozumie?
— No, że cóż, niema nadziei... wróci, co było, do dawnego...
— To wtóre się nie ziści a pierwsze, pierwsze jest w ręku Boga.
— Więc pułkownik sądzi...
— Nie sądzę, lecz ufam, wierzę, pragnę! Losy wojny i każdej wojny są niezbadane, nieogarnięte, a cóż dopiero u nas, gdzie poryw rządzi, gdzie moce niezbadane narodu tylekroć razy umiały ze snu się budzić! — Ale niech pani tym poszeptom się nie daje. Pani uwolnienie z taką kalkulacją nie może, nie powinno się łączyć...
— Masz słuszność, pułkowniku. Mnie samą to dręczy. Cóż jednak! — Nie uskarżam się. Dotąd dzień za dniem schodzi niepostrzeżenie — towarzystwo bardzo miłe. Po całych dniach zażywamy przechadzek na tarasie. Fanshawe deklamuje. Pani Bażanow śpiewa. A przecież niepokoi świadomość, że z tych sal zamkowych dobyć się nie można!
— Niebo i ziemię poruszę. Na honor, kapitanowo, odwołam się do posłów, do senatorów, do rządu, do wodza! Muszą cię uwolnić, muszą!
— Lecz cóż poczęłabym?...
Bem przystanął ze zdumienia. Drobne nóżki kapitanowej zatupotały frasobliwie.
— Tak — dodała ciszej — cóżbym uczyniła? Za granicę bezpiecznego przejazdu niema. A tu, w Warszawie, bezpieczniej na Zamku.
— Bezpieczniej?
— Pułkownik nie ogarnia. Gdybyś widział te tysiące pięści, gdybyś słyszał...
Bem rozśmiał się dobrodusznie.
— Pani kapitanowo! Co za suppozycje!
— Tak wszyscy tu mówią! I Bukowski i Słupecki i Essakom i Morenheim! Nie — nie, wolę po raz wtóry nie być na łasce rozbestwionej tłuszczy!
— Niech pani tak nie mówi. Tłum, lud idzie za poduszczeniem, za zaślepieniem. Nie on zawinił. I dalej, nie trze-