Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/281

Ta strona została uwierzytelniona.

pytaj mnie, nie dociekaj... Jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwa.
— Pani Anno...
— Ty jeden, pułkowniku... Imię twe było mi przeczuciem. Ach Boże, lecz jesteś i nie opuścisz mnie, prawda?
Głosik kapitanowej złamał się i zadrgał łzami.
Bem zaczął skwapliwie koić smutek pani Marchockiej, tulić drobne jej rączki, a całunkami okrywać. Kapitanowa mu ich nie broniła.
— Tak, tak, pułkownik mnie dobędziesz stąd, i wywieziesz daleko od tych, tych mar, od tej tłuszczy, od tych...
— Uczynię wszystko, wszystko, co w mej mocy, byle uciszyć żal, byle wrócić pogodę...
— Wyjedziemy stąd zaraz natychmiast.
— Zaraz! — powtarzał z rozmarzeniem pułkownik, — zaraz.
— Tu niepodobna. Inaczej znów wrócą, inaczej nie ujdę im, nie dobędę się nigdy, nigdy!
— Słusznie, słusznie.
— Najlepiej żeby mnie najpierw przenieśli do pałacu Brühlowskiego. Nie wzbudzi to podejrzenia, bo mają istotnie przenieść kilku dla większego bezpieczeństwa... Pułkownik dworowałeś sobie, lecz ja wiem, wiem niezawodnie. Wówczas nie udało się, nie powiodło, lecz to stanie się!
Bem zaniepokoił się.
— A przyrzekła pani ufać?
— O tak i wierzę, gorąco wierzę ci, wierzę pułkownikowi, że mnie wyzwolisz, że, że nie potępisz,
— Więc trzeba wyżenąć od siebie te wizje złowrogie...
— Wizje? — Nie, nie, to prawda, prawda. Lecz lepiej nie mówić o tem, lepiej nie wspominać! — Czy pułkownik widuje Sikorskiego?
— Nie — ostatni raz przed bitwą... Dostał się, biedak, do niewoli.
— Do niewoli — on!
— Zagarnął go podjazd nieprzyjacielski razem z pułkownikiem Butrymem.
— To niemożliwe! — uparła się pani Marchocka.