Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.

Artylerzyści spojrzeli po sobie przerażeni.
— Ćma za nami!
— Za stajnię i opłotkami w pole!
— Inaczej kajdanki!
— Niema co! — wrzasnął podporucznik. — Co to!? — Wystrzał! Grają na alarm! — Bierz djable, co swoje! Za mną chłopcy!
I kompanja pomknęła do bramy.
Tu dopiero sprawców napadu na Psarskiego ogarnęło drżenie. Bo nie dość, że, dla odparcia ścigających ich mieszczuchów, szyldwach zaalarmował koszary, niedość że tłum szukających pomsty rósł, huczał, groził, ku utrapieniu gwardji narodowej, która usiłowała go odeprzeć, lecz nadomiar nad pogłowiem zarysowała się postać samego wice-gubernatora na koniu.
Iliński, widząc co się dzieje, pożałował niewczesnego posłuszeństwa dla alarmowej trąbki. Kapitanowi Orlikowskiemu bowiem, formującemu żołnierzy swych, nic nie groziło, natomiast ku nim nadchodziła chmura brzemienna gromem. A o cofaniu się, o desperackiej dezercji, ani, ani marzyć już nie było można. Sygnały bowiem, zwabiwszy zawadjacką szóstkę, wnet ją uwięziły w szeregu, odcięły jej myśl o odwrocie.
Tymczasem, wraz z ukazaniem się wice-gubernatora i wartkiem jego przemówieniem, tłum zawiwatował i uspokoił się.
Iliński raźniej ku Zarzyckiemu spojrzał, ale wnet oczy mu na dobre zmętniały, bo wice-gubernator, uporawszy się siako tako z tłumem — wpadł na Orlikowskiego i, nie zważając na należne mu honory, zakrzyknał gniewnie:
— Kto tu dowodzi?
— Kapitan Orlikowski w zastępstwie pułkownika Bema.
— Gdzie są ci rozbójnicy?!
Orlikowski wyprostował się.
— Nie rozumiem, generale.
Ruthié rzucił się na kulbace.
— Jakto kapitan nie rozumiesz?
— Widzę jeno tłum ośmielający się...