Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/327

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bierz go narodzie! — wrzasnął cień na piętrze.
— Wiwat! — Niech żyje Korytko! — Dawać go! Dawać...
I trup zakołysał się i padł, rzygając gorącą jeszcze krwią generała Jankowskiego.
Motłoch rzucił się na trupa, jak stado zgłodniałych hyjen i jął go szarpać, rwać na kawały a potem sponiewierane, zbeszczeszczone szczątki wlec na postronku do latarni... i cieszyć się i radować i wyć z uciechy, że nareszcie... zamordował i shańbił niewinnego człowieka...


XXII.

Zaledwie ciało generała Jankowskiego zawisło na latarni, już tłumowi rzucono nowego trupa.
— Który — który zbrodzień!? — zagadało mrowie.
— Fanshave! — odpowiedziano z Zamku.
Nazwisko szambelana jakby zdziwiło ciżbę.
— „Fenczau“? — „Fencz“!?? — Ki djabeł? — mruknęły głosy.
— Musi najgorszy, kiedy go na drugiego „wzieni“!
— Za nogi wieszać, za nogi, szelmę!!
— Wiwat!!
I na latarni sąsiedniej, obok Jankowskiego, zgrzytnęło kółko pod gniotem naprężonego sznura.
Plac zawył z uciechy i rozognione, obłąkane spojrzenie zaparł na murach Zamku...
Zamek mrugał pochodniami i milczał...
Plac warknął gniewnie, niby zwierz zgłodniały na niedość żwawego karmiciela.
A tymczasem, śród labiryntu komnat, sal, krużganków i kurytarzów zamkowych „elita“ tłumu czyniła wszystko, byle coprędzej jego woli stało się zadość, byle wymiar sprawiedliwości na sekundę nie chybił.
Ale cóż, zadanie było trudne. Więźniów licho co zostało, po przenosinach do Brühlowskiego pałacu, a ci, co trwali, ci, jako zazwyczaj nikczemnicy, pochowali się, zaszyli w kąty i ani myśleli honorem imponować. Nado-