Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

nawet konie pasące się, czegoś śmielej trawę drzeć zaczęły.
Kapitan Orlikowski niby się rozsierdził a napomniał surowo.
— Hej tam jeden z drugim, służba do kroćset! Czuwaj!
Ale tem jeno wywołał raźną odpowiedź.
— Gdzieby się tam, panie kapitanie, po takiem hycaniu do snu miało.
— I pewnie! — przyznały głosy.
— No, no — groził Orlikowski — bylebyś sobie nadto folgi nie dawał. Kto wie, co wypaść może.
— Myślę, że Dybicza jutro w Ostrołęce nie będzie... Toćbym przysiągł, że ściągają annały...
— A żeby mu tak puknąć z granatnika.
— Milczeć tam! — ozwał się lizusowato podoficer Zarzycki.
— Jaki to chytrzec, niby fuka a boi się, aby mu cyganicha nie ogłuchła z kretesem — śmiał się w głos Surmacki.
Porucznik Jabłonowski, który wartę na linji wylotów armatnich trzymał, podszedł do Surmackiego.
— Co bajesz acan. Co za cyganicha?
— A no ta, którą pan pułkownik na jaszczyku trzymać kazał wachmistrzowi... Całą bitwę odprawiła!..
— Patrzcie!... Więc dosiedziała na wózku! Toż nie może być! Trzeba ją było zostawić...
— Niezawodnie panie poruczniku, bo biedactwo użyć musiało strachu. Ale nie było kiedy. Pan podpułkownik ledwie przykazał, gdy zatrąbiono i z kopyta ruszyliśmy... Jaszczykiem ostatnim, niby wiechciem, miotało po wertepach — ona nic, wczepiła się palcami i dobrze. Dopiero, kiedyśmy pierwszy raz odprzęgli a wygarnęli — dziewczyna łomot z jaszczyka. Wachmistrz dostrzegł na szczęście, i cyganichę na wpół żywą wciągnął na siodło... I tak dychała, póki nas grenadjerzy nie opadli i wachmistrza nie zakłóli. Cyganichę i to minęło. Wówczas Zarzycki konia swego dał Klimkowi, bo mu jego trębackiego ubili, a sam dziewczynę za włosy i na przodek armatni, a potem, po